Siedem grzechów polskich konferencji naukowych
Uczestnicząc i organizując konferencje naukowe, można po pewnym czasie dojść do wniosku, że nie wszystko funkcjonuje tak, jak powinno. Spotkania te cieszą się w środowisku akademickim specyficznym powodzeniem, którego źródeł należałoby upatrywać zarówno w sferze naukowej jak i (może przede wszystkim) towarzyskiej.
Zgłaszając się na konferencje, każdy musi sobie odpowiedzieć na pytanie: „Czy warto?”. Z jednej strony, uczelnie i ministerstwo wymagają od akademików wzmożonej aktywności naukowej, z drugiej zaś, nie doceniano w dorobku naukowym roli wystąpień na konferencjach. Ostatnimi czasy zmienia się to (widać to np. w projekcie nowych wytycznych w sprawie habilitacji), jednakże chodzi o wystąpienia, a nie o „publikacje” pokonferencyjne, które traktowane są przez wielu jako nic niewarte papiery.
Tytuł tego tekstu zawiera jasną i klarowną tezę: będzie mowa o grzechach, czyli o przekraczaniu pewnych norm – nie religijnych czy moralnych, lecz dobrej roboty jak rzekłby Tadeusz Kotarbiński i – czegoś tak ulotnego – jak „dobrego smaku”. Poniżej znajduje się „Siedem grzechów polskich konferencji naukowych” – jest to moja ocena, na wypracowanie której przyczyniły się doświadczenia związane z organizowaniem, występowaniem i uczestniczeniem w konferencjach w polskich ośrodkach naukowych. Muszę jeszcze coś doprecyzować: piszę przede wszystkim o konferencjach humanistów, gdyż nie mam absolutnie żadnego pojęcia jak to wygląda o fizyków teoretycznych czy budowniczych maszyn i mostów.
Zestawienie otwiera największa bolączka polskich konferencji, czyli:
1. Zakres tematyczny
Niemalże wszystkie konferencje, z którymi się spotkałem, miały źle dobrany zakres tematyczny. Można spotkać się z konferencjami o takich (przykładowych) tytułach jak: „Świat i człowiek” czy „Media i polityka”. Okazuje się wówczas, że na jednej konferencji (jedynie porządnie zorganizowane panele mogą to uratować) mamy wystąpienia o „Zagrożeniach wynikających z przetwarzania papieru kredowego” i „Propedeutyce do ontologii fundamentalnej”. Wówczas okazuje się, że jedynym celem zorganizowania konferencji było nabicie sobie punktów przez występujących i wstawienie kolejnej „kreseczki” do tabelki aktywności naukowej. Na takiej konferencji ciężko jest wysłuchać więcej niż dwóch referatów, bo po prostu nie wiadomo o co chodzi i co jest wspólnym mianownikiem spajającym całość.
Po drugiej stronie mamy bardzo specjalistyczne konferencje, na które przychodzą jedynie sami zainteresowani (referenci) i spotykają się we własnym sosie, używając własnego języka. Takie konferencje oczywiście są potrzebne naukowcom. Ale czy komuś jeszcze?
2. Wysokie opłaty, czyli współfinansowanie druku
Na konferencje muszą jeździć wszyscy: doktoranci, asystenci, adiunkci, profesorzy. Patrząc na to, że koszt jednej konferencji w Polsce potrafi wynieść 1000zł, a często jest to przedział pomiędzy 300-500zł, można się zastanowić: Co tyle kosztuje? Odpowiedź jest praktycznie zawsze ta sama: wydanie tomu pokonferencyjnego. Żeby było jasne: nie chodzi mi o samą kwestię finansowania, ale o to, że nie można się zgłosić na konferencję, żeby „tylko” wygłosić referat – zawsze w pakiecie jest koszt druku – chociaż byśmy tekstu nie dostarczyli.
3. Brak dostępu do materiałów
Nie znam zbyt wielu konferencji, które można było oglądać w czasie rzeczywistym w sieci. Rozumiem, że kiedyś (przy słabych łączach internetowych) było to utrudnione. Jednakże obecnie można mieć bez problemu przepustowość 100Mb/s, a to pozwala już na w miarę swobodne korzystanie z serwisów streamingujących.
Jeżeli konferencja w wersji online jest zbyt dużym wyzwaniem dla organizatorów, to może chociaż zacznijmy filmować poszczególne wystąpienia i wrzućmy je na YouTube lub Vimeo. Można byłoby zbudować bazę (katalog) wystąpień i – nie ma co ukrywać – popularyzować w ten sposób konkretnych badaczy i ich koncepcje. Coś takiego na pewno podniosłoby rangę samych imprez: za przykład można podać filmy, które na swoich łamach zamieszcza np. Wiedza i Edukacja.
Zdaję sobie sprawę, że konferencje w wersji wideo nie są jeszcze tak popularne. Ale czy naprawę aż tak wielkiego wysiłku wymaga zamieszczenie referatów (prezentacji) na stronie konferencji zaraz po jej zakończeniu? Dzięki temu moglibyśmy zapoznać się z materiałami z wydarzenia, w którym nie mogliśmy uczestniczyć, a prelegenci mogliby je traktować jako working papers – zabezpieczenie oryginalności do czasu wydania publikacji pokonferencyjnej.
Jak już taki tom się ukaże (prawie nigdy nie jest to tom pokonferencyjny, ale niemalże zawsze… „monografia”), to praktycznie nigdzie nie można tego znaleźć. Nie mówiąc już o zamieszczeniu wersji elektronicznej w sieci.
4. Jeden referat w wielu odsłonach
Zmorą polskich konferencji są „stali bywalcy”. Pojawiając się na różnych konferencjach, można spotkać te same osoby. Na początku wydaje się to zwykłym przypadkiem, jednakże po pewnym czasie okazuje się, że słyszymy wciąż ten sam referat! Zmienia się tytuł (zawsze dopasowany do tytułu konferencji) i główna „zmienna” tekstu. Raz mamy referat o roli kobiet w kulturze, drugim zaś razem (niemalże ten sam referat) o dylematach współczesnego człowieka. Symptomatyczne jest też to, że tacy „stali bywalcy” nie dają swoich tekstów do tomów pokonferencyjnych. A nuż ktoś by coś zauważył.
5. Długość trwania referatu i moderacja
Czasami wydaje mi się, że ktoś powinien napisać poradnik: „Jak zorganizować konferencję naukową”. Kiedy widzę potencjalny program konferencji, w którym od godziny 8:00 do 18:00 są dwie 15 minutowe przerwy, a w każdej godzinie zegarowej są 4 wystąpienia, to już z miejsca sobie odpuszczam. Po pierwsze: zawsze wszystko się obsuwa, więc referent ma ostatecznie 10 minut na wystąpienie. No i najlepiej jak „panel dyskusyjny” jest na końcu: wówczas możemy być pewni, że o godz. 18:30 padnie mnóstwo pytań do prelegenta z godziny ósmej (którego i tak pewnie nie ma już na sali). To można nazwać jedynie „(pod)grzechem dezorganzacji organizatorów”.
Wszystko to mogłoby się jakoś poukładać, gdyby moderatorzy naprawdę moderowali: ale jak zwykły magister może przerwać (lub nawet zasugerować wcześniejsze zakończenie) referat profesorowi. To nie wypada!
6. Forma wystąpień
Prelegenci, którzy nie tyle chcą występować, co muszą występować, często robią to bardzo niedbale. Niektórzy słyszeli, że wypada użyć prezentacji (najlepiej PowerPoint) i wrzucają w nią całość wystąpienia: 40 slajdów, pismo Comic Sans na zielonym tle, rozmiar 12. I tak przez 45 minut. Zdarza się również np. mówienie obok mikrofonu – wszystko to zebrane razem powoduje, że niejednokrotnie ciekawa treść zostaje stłamszona przez formę. Oczywiście nie jest to „typowa” bolączka polskich konferencji: jednak niejednokrotnie miałem możliwość obserwować na jednej imprezie zestawienie polskich „gwiazd-profesorów” z ich zagranicznymi odpowiednikami. Najczęściej zestawienie wypadało druzgocąco dla rodzimych akademików.
Do grzechu „Formy wystąpień” dodałbym jeszcze organizowanie „międzynarodowych” konferencji w Polsce, na których po angielsku (lub tak im się tylko wydaje) występują polscy badacze przed polską publicznością. Punkty, punkty, punkty.
7. Dyskusje
Debaty oczywiście są pożądane – niejednokrotnie są kwintesencją samej konferencji. Jednakże często miałem okazje obserwować dyskusje, w których słuchacz na sali (często prelegent na tej samej konferencji) odnosił się do występującego bez należytego szacunku, a zabranie głosu służyło jedynie nieuprzejmemu wytknięciu błędów i pokazaniu swojej wyższości. To nie przystoi. Jeżeli poziom referatu naprawdę był żenujący, to należy winić za to przede wszystkim organizatorów: za brak należytej selekcji.
Uczestniczyłem oczywiście w wielu ciekawych konferencjach, które nie były obarczone powyższymi przewinieniami – o to jednak muszą postarać się zarówno organizatorzy, występujący, jak i słuchacze. Moim zdaniem o ważności konferencji wcale nie świadczą wydane tomy pokonferencyjne, ani też same referaty – ale nawiązane znajomości i podjęte rozmowy w kuluarach. Niestety. A może nie zgadzacie się ze mną?
Fot. CC-BY-NC-SA herzogbr
Pozostańmy w kontakcie! Zachęcamy do subskrybcji newslettera oraz korzystania z profilu Historia i Media na Facebooku i Twitterze.