Z Wielką Historią są wielkie problemy: „Miasto 44” i edukacja historyczna

Porozmawiajmy może nie o tym, czy „Miasto 44” to film dobry i godny polecenia – recenzję Twoją i Moniki Helak przeczytać już można na stronach Kultury Liberalnej – ale jak przygotować się do jego oglądania i jak – z perspektywy nauczyciela – rozmawiać o nim z uczniami. Na co powinien zwrócić nauczyciel lub nauczycielka, która idzie z klasą na film Komasy?

Łukasz Bertram: Z pewnością musi zastanowić się nad tym, w jaki sposób rozmawiać z młodzieżą o dwóch planach, na jakich można analizować takie dzieło – artystycznym oraz kontekstowym – jak je wydzielić oraz jak ukazać ich przenikanie się. Powinien być gotowy do zainspirowania dyskusji o tym, w jaki sposób „Miasto 44” wpisuje się w jedną z najważniejszych polskich debat drugiej połowy XX wieku. Czy staje po której stronie sporu czy raczej próbuje je ze sobą powiązać – a może proponuje nowe odczytanie? Jednocześnie nauczyciel nie może przedstawiać dzieła sztuki tylko i wyłącznie jako ideowego, politycznego, historycznego afisza. Musi umieć uwrażliwić uczniów nie tylko na to, co mówimy, lecz także jak mówimy, jaką formę nadajemy przekazowi – i jakie ma to skutki. Nie mam tu na myśli chodzenia mylnymi prawicowymi tropami i kruszenia kopii o to, czy użycie dubstepu w filmie o powstaniu obraża Boga i Ojczyznę oraz szarga pamięć Bora-Komorowskiego, „Montera” i całego batalionu „Zośka”. Chodzi o zastanowienie się, kiedy taki dubstep porusza, uderza, przyciąga – a kiedy staje się pustym ornamentem czy wręcz kiczem. Niestety, film Komasy jest problematyczny w obu tych wymiarach.

Obawiam się, że nie wszystkie z formalnych rozwiązań, które Komasa wykorzystał w filmie, będą czytelne dla nauczycieli. Myślę tu na przykład o ujęciach znanych z gier FPS czy wątkach zombie, które mają przecież swoje określone popkulturowe odniesienia. A może jednak popkultura to jest klucz do wspólnego – nauczycieli i uczniów – przepracowania tego filmu?

Bezwzględnie, popkultura płynie tu z ekranu szerokim strumieniem. Niektóre zabiegi będą zupełnie niezrozumiałe dla pokolenia czy środowiska, które nie tylko nigdy nie grało w gry komputerowe, lecz także nigdy nie zadało sobie trudu by sprawdzić, co wypełnia imaginarium ich dzieci. Komasa nie chciał ułatwiać pracy nauczycielom układającym plan lekcji, ale pragnął przemówić do współczesnych nastolatków lub dwudziestolatków. Jest to wybór, z którym można polemizować, ale nie można odmówić reżyserowi słusznej intencji zbliżenia powstania do odbiorcy, który nigdy nie widział „Kanału” Andrzeja Wajdy i nie będzie czynił porównań z tym filmem. Tylko czy naprawdę właściwym do tego środkiem jest wykorzystanie jednej z najpowszechniejszych klisz polskiej popkultury, jaką jest utwór „Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena? I to jeszcze zestawionej ze zwolnionym tempem oraz cmentarną scenografią… To wytrych, który ma siłę rażenia mokrego kapiszona; oczywisty banał. To oczywiście tylko jedna scena, ale problemów jest więcej. Ów młodzieżowy język Komasy okazuje się mocno poplątany, tonie w nadmiarze ornamentów, środków nie tyle efektownych, co efekciarskich. To prawda, bardzo dużo się świeci, kamera nieustanie zmienia kąt i perspektywę, ale efekt jest taki, że nawet krwawy deszcz po eksplozji na Kilińskiego można postrzegać jako kolejny ozdobnik, niby naturalistyczny, ale tak naprawdę mocno wystudiowany, wypreparowany, nie mający wiele wspólnego z przeżyciem granicznym, wręcz apokaliptycznym.

We współczesnej popularnej recepcji powstania nie ma miejsca na ten realizm, mamy do czynienia z postępującą estetyzacją tej dramatycznej rzeczywistości. Myślę, że to jest wątek, który nauczyciel powinien dość wyraźnie wskazać. Czy byłbyś w stanie zaproponować merytoryczny szkielet lekcji, podczas której film Komasy miałby być w tym kierunku analizowany i dyskutowany? Od czego zacząć?

Z realizmem w ogóle jest ten problem, że zbyt rygorystyczny jego postulat to spora naiwność – taki kanał komunikacji jak film (zarówno fabularny jak i dokumentalny) jest zawsze pewną kreacją, a nie modelowym, pozytywistycznym zwierciadłem. Przecież wyświetlany w kinach wiosną tego roku obraz „Powstanie warszawskie” złożony z fragmentów powstańczych kronik, mimo że był reklamowany w poetyce „zobacz jak było naprawdę” też w jakimś stopniu selekcjonował i preparował rzeczywistość. Oczywiście takie zabiegi odbywają się na różnych poziomach i różna jest ich skala. Natomiast jeśli chodzi o to, w jaki sposób zrobić z „Miasta 44” dydaktyczny użytek, to oczywiście należałoby się skupić przede wszystkim na tym, co ono mówi. Zacząć można od – z punktu widzenia krytycznego, liberalnego inteligenta – pozytywów. Na pewno powinno znaleźć się miejsce na identyfikację działających na polu Warszawy ’44 aktorów oraz ich reprezentacji. Jak są przedstawieni i jaka rola wyznaczona zostaje: powstańcom, ludności cywilnej, berlingowcom, Niemcom? W jaki sposób Komasa dekonstruuje kryształowy mit podziemia – robi to co prawda rzadko, ale docenić przecież trzeba, że nie każdy polski oficer okazuje się u niego rycerzem bez skazy, a nie każdy biały dworek wypełniony jest etosem walki i oporu aż po dach. Dalej można zachęcić uczniów, by wychodząc od filmu spróbowali określić motywacje i nadzieje ich rówieśników w 1944 roku: postać Stefana jest tu trochę pomocna i komplikująca obraz o tyle, że właściwie nie za bardzo pali się do konspiracji i walki. Problem w tym, że u Komasy bohaterowie są niestety ciency, wiotcy jak skrawki bibułki, nie posiadają prawie żadnej psychologii, w pewnym momencie stają się już tylko i wyłącznie czysto reaktywnymi zombie – co nastolatkom może poważnie utrudnić identyfikację. B

Byłoby doskonale, gdyby nauczycielowi udało się też zainspirować młodzież do uchwycenia napięcia pomiędzy takimi wartościami jak lojalność wobec przyjaciół, towarzyszy broni, chęć młodzieńczej przygody a patriotyzmem, różnymi wizjami Polski z którymi tamci chłopcy i dziewczyny szli do walki etc. Tyle że Komasa niestety dość daleko od tego ucieka, każąc swoim postaciom głównie wytrzeszczać oczy w niemym przerażeniu obłędem efektów specjalnych. Oczywiście, takie sytuacje również należało pokazać – by przypomnieć, że wojna to nie junacka zabawa. Jednak ich nadmiar sprawia, że cały przekaz staje się dosć pusty. Podobnie jest z jednym z najważniejszych pytań, które można sobie teraz zadać: jak ma się umieranie za ojczyznę do dzisiejszej kondycji młodych ludzi, co w powstaniu należy szczególnie czcić, dlaczego właściwie zatrzymujemy się każdego 1 sierpnia. Komasa mówi tylko to, że było to straszne wydarzenie, które zgniotło młodych, zwyczajnych, kochających się ludzi – i dlatego zatrzymać się trzeba. Oczywiście, w pewnym wymiarze jest to prawda i nigdy nie dość przypominania, że tamci ludzie nie przemawiali do siebie na co dzień deklaracjami patriotycznymi i ideowymi, że mieli swoją zgwałconą przez wojnę prywatność, ale nie wolno tylko do tego się ograniczyć, tak jak to uczynili twórcy „Miasta”.

W praktyce szkolnej dyskusja o powstaniu warszawskim krążyć będzie pewnie wokół pojęcia patriotyzmu. Czy według Ciebie na przykładzie filmu Komasy da się podjąć ten temat w szerszym kontekście takim jak polityka historyczna czy znaczenie mediów i popkultury w kształtowaniu naszych relacji z przeszłością i tego, co z niej dziś dla siebie wyciągamy?

Komasa od tematu patriotyzmu chyba jednak ucieka. Jest to zgodne z dzisiejszą tendencją, która woli koncentrować się na historiach osobistych niż na Wielkiej Historii. To nurt, który daje bardzo dużo naszemu rozumieniu przeszłości, uczula, że tamci ludzie też mieli swoje emocje, motywacje, że nie wszystko da się sprowadzić do podręcznikowego wykładu. Tym samym wydaje mi się, że dzisiejsi młodzi ludzie będą mogli dzięki Komasie – i dobrze – jakoś utożsamić się ze swoimi równolatkami sprzed 70 lat, że chociaż w emocjonalnym wymiarze przeszłość nie będzie obcym lądem. Obawiam się natomiast, że trudno na podstawie tego filmu będzie poprowadzić na lekcji dyskusję na temat: no dobrze, oni tak jak my bali się, kochali się, spali ze sobą, przeżywali swoją młodość – ale co sprawiło, że gdy padł rozkaz, poszli do walki, że wcześniej tyle lat konspirowali (z różnych powodów! miłości ojczyzny oczywiście też, ale również dla chęci zaimponowania innym, sprawdzenia samego/samej siebie etc.). Co to znaczy „ideowość” czy choćby ten nieszczęsny patriotyzm? To, że peerelowska, parafialna albo hurranarodowa narracja zepchnęły te słowa w parafinę, nie oznacza, że nie powinniśmy się nad nimi pochylać na nowo.

Moim zdaniem problem z Wielką Historią jest taki, że ona jest skompromitowana przez polityków czy Kościół i sformatowana przez media. Łatwiej w szkole zająć się historią lokalną niż analizować krytycznie wielkie procesy. Czy zresztą nie jest tak, że uciekamy od tej Historii w aktywności para-historyczne takie jak zbieranie relacji, budowanie archiwów rodzinnych czy lokalnych? To wydaje się bardziej neutralne, mniej polityczne i kontrowersyjne – a jednak umieszczanie kolekcji starych fotografii na stronie internetowej to nie jest przecież historia. Chociaż z drugiej strony te zbiory są często opisywane i interpretowane właśnie w duchu Wielkiej Historii. Czy szkoła ma w ogóle potencjał do tego, żeby taką historią krytycznie się zająć?

To właśnie miałem na myśli, mówiąc o parafinie. Z Wielką Historią są wielkie problemy. Z jednej strony robi się z niej jakąś straszną, zwulgaryzowaną glątwę służącą partykularnemu interesowi politycznemu, narodowemu, klasowemu – ew. (pseudo)ogólnospołecznemu „kochajmy się”. Jednak, kiedy chcemy zajmować się nią w sposób pluralistyczny, krytyczny i empatyczny (co oczywiście nie oznacza to jakiegoś obiektywnego obiektywizmu! – każdy przekaz ma jakiś kontekst, mieści się w jakimś ładzie, powiedzmy, aksjologicznym) dostrzegamy, jak bardzo jest ona niejednoznaczna, trudna, zniuansowana. I teraz pojawia się dylemat: jak pokazać ją młodzieży w taki sposób, by jednak sprawę trochę uprościć i akademicko nie odlecieć – ale z drugiej strony nie skrzywić, nie zmanipulować. Cynicznie chciałoby się dodać – zmanipulować za bardzo. Wobec takiego dylematu zajmowanie się historią lokalną pozwala uniknąć wielu problemów, co nie oznacza, że wszystkich. Przecież badając swoją najbliższą okolicę i opisując rodzinne zdjęcia możemy nagle odkryć, że przed wojną nasze miasteczko zajmowali ludzie o trochę innych nazwiskach niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Albo, że w II RP byli ludzie biedni – a w ogóle to nie wszyscy Polacy byli z dworku. I tym samym nasza bezpieczna, prywatna, bliska historia styka się z tą wielką – a my dochodzimy do wniosku, jak bardzo są one sprzężone.

Łukasz Bertram (1985), doktorant Instytutu Socjologii UW, gdzie przygotowuje rozprawę o elicie politycznej polskiego stalinizmu. Redaktor „Kultury Liberalnej”, współpracownik Ośrodka KARTA.