Międzynarodowy Tydzień Zakazanych Książek: nie tylko o cenzurze
Od 22 września trwa Międzynarodowy Tydzień Zakazanych Książek (National Banned Books Week) i wiele pisze się na temat tego, lektura jakich książek i z jakich powodów była (i wciąż bywa) reglamentowana. Informacje o organizowanych w ramach Tygodnia wydarzeniach znaleźć można na Bibliosferze.
Książkowa cenzura to problem krajów niedemokratycznych. W Polsce, w której na listach bestsellerów przez długi czas utrzymywały się uznane za erotyczne powieści E.L. James, wspominanie o jakiejkolwiek formie cenzury wydawniczej nie ma sensu. Jednak czy Tydzień Zakazanych Książek ma być jedynie czasem przypominania o tym, że literatura bywa niewygodna dla władzy (świeckiej czy duchownej), prostą komunikacją o wartości wolnego słowa i twórczej niezależności autora? O te wartości należy dbać, nawet jeśli nie są one dziś – przynajmniej w krajach demokratycznych – zagrożone wprost przez konkretne plany polityczne czy reformowane prawo (chociaż nawet w Polsce pojawiają się próby o tym charakterze, proszę sobie poczytać o historii zapisów art. 132a Kodeksu Karnego dotyczącego przestępstwa pomówienia Narodu Polskiego). Jednak Tydzień Zakazanych Książek wskazujący wyłącznie na problem cenzury to moim zdaniem spłaszczenie jego potencjału. Ot, kolejne niewiele znaczące społecznie wydarzenie mówiące o problemach, z którymi (na szczęście) nie mamy już do czynienia wprost.
A gdyby zmienić albo rozszeżyć jego profil? Kiedy zastanowimy się, w jaki sposób dziś ograniczana jest nasza recepcja literatury, okaże się, że mniejszy ma to związek z cenzurą instytucji państwowych (nie mówiąc o bezsilnym Kościele) niż z zasadami funkcjonowania mediów, rynku wydawniczego czy systemem prawa autorskiego. Jeśli dziś coś ogranicza nam kontakt z książkami, to będzie to choćby techniczny i społeczny efekt filter bubble sprawiający, że czasem trudno nam dotrzeć do nowych, nieoczywistych tytułów.
Ograniczeniem jest marketing wydawniczy który sprawia, że czytane są przede wszystkim te książki, które są odpowiednio intensywnie reklamowane. Wiadomo przecież, że biblioteki i szkoła już dawno przegrały rywalizację w zakresie rekomendacji czytelniczych z reklamą i głównymi mediami. Czy nie jest tak, że zamiast proponować, instytucje te reprodukują proponowany przez rynek kanon? Filtrem wpływającym na dostępność literatury jest też prawo autorskie, np. w problemie tzw. dzieł osieroconych (orphan works). Niejasny status prawnoautorski wielu dawnych publikacji sprawia, że nie mogą one być nie tylko ponownie wprowadzane do obrotu komercyjnego, ale także publicznie udostępniane w bibliotekach cyfrowych.
Wydaje mi się, że Tydzień Zakazanych Książek to dobra okazja do pokazania tych problemów.