Cyfrowa gra średniowiecznych symboli
Dzięki projektom digitalizacyjnym coraz większa część przebogatej ikonografii średniowiecza jest dostępna dla każdego w internecie. Czy nie nabiera ona jednak w tym medium głównie estetycznego znaczenia? Francuski mediewista Michel Pastoureau we wstępie do swojej książki „Średniowieczna gra symboli” pokazuje złożoność kultury symbolicznej w tej epoce – odczytywanie sensu miniatury okazuje się prawdziwym wyzwaniem intelektualnym, wymagającym odpowiedniego zasobu wiedzy na temat ówczesnych języków, filozofii, literatury, prawa, religii i innych przejawów życia codziennego. Tej wiedzy nie ma przeciętny użytkownik Facebooka, który na Twoim (czy jakichkolwiek innych) profilach komentuje umieszczane tam średniowieczne grafiki. Czy bez specjalistycznej wiedzy w kontakcie ze średniowieczną kulturą wizualną jesteśmy skazani jedynie na estetyczną interpretację abstrakcyjnych, niezrozumiałych dla nas treści?
Łukasz Kozak: Oczywiście zależy to od konkretnej miniatury, okoliczności i sposobu jej zaistnienia w medium społecznościowym. Album na Facebooku nie jest najlepszym sposobem prezentacji treści estetycznych – choćby ze względu na czysto techniczne ograniczenia jakości czy rozmiarów grafiki. Miniatury, które udostępniam to albo drôleries – zachowujące do dziś swój satyryczny czy groteskowy wymiar, bądź wyjęte z kontekstu fragmenty, które właśnie przez zatarcie swojej wartości symbolicznej czy pierwotnej narracji mogą zyskać nowe, doraźne i oczywiście spłycone znaczenie.
Czasem zdarza się, że zabawna marginalna scenka idealnie pasuje do komentowania aktualnych wydarzeń: miniatura z biskupem jadącym tyłem na ośle, papieżem smażącym się w piekle, królikami obdzierającymi ze skóry myśliwego czy pozornie niewinne przedstawienie konopi z dwunastowiecznego zielnika… Oczywiście w modzie zawsze będą wszelkie przedstawienia diabłów i kar piekielnych, zabawne scenki ze zwierzętami, groteski czy bezeceństwa – do tego nie trzeba specjalistycznej wiedzy (choć nierzadko średniowieczna satyra ma swoje drugie dno), tym samym średniowieczna miniatura może w serwisie społecznościomym mieć się prawie tak dobrze jak przysłowiowe „obrazki z Kwejka”.
W każdym razie mógłbym się zgodzić z Pastoureau, ale jego wizja „symbolicznie skomplikowanego średniowiecza” to paradoksalnie uproszczenie: przecież dowcipy skatologiczne, flatulistyczne i aluzje erotyczne są uniwersalne i ponadczasowe – klasyk francuskiej mediewistyki zdaje się je pomijać. Mówimy przecież o kulturze, w której wysublimowana poezja truwerów przeplata się z mieszczańskimi fabliaux, dolce stil novo z Novellino, klasyczna retoryka z Carmina Burana, a w rzeźbiarskiej dekoracji kościołów możemy zobaczyć sceny, które nie uchodzą dziś nawet na xhamsterze.
Nie chcę tu popadać w dość banalną teorię „odległego zwierciadła”, bo równie dobrze możemy mówić o „odrzuconych obrazach”.
To dość niezwykłe, że są jeszcze ludzie, dla których średniowiecze to epoka ciemności i upadku kultury. Czy digitalizacja i udostępnianie średniowiecznych zasobów historycznych może wpłynąć na zmianę takich postaw? Czy widzisz tu szansę na jakąś nieformalną, oddolną samoedukację na jakimś podstawowym poziomie? Bo mi się wydaje, że mamy tu do czynienia głównie z estetyczną recepcją – podoba nam się grafika, wrzucamy ją na Facebooka, ale już nie próbujemy zrozumieć jej głębszych sensów. Co więcej, takie podejście może umacniać stare stereotypy wobec średniowiecza – trudno w formie demotywatora walczyć z uproszczeniami.
Im lepszy jest dostęp do informacji, tym łatwiejsza weryfikacja stereotypów. Mamy tu jednak do czynienia ze specyficzną sytuacją: mówiąc o „zasobach historycznych” stawiamy przed sobą materiał źródłowy o wielkiej rozpiętości chronologicznej i terytorialnej. Oczywiste, że przeszkodą będzie bariera językowa – znajomość łaciny, okcytańskiego, langue d’oil czy średnio-wysoko-niemieckiego nie jest powszechna, a nawet jeśli odbiorca posiada kompetencje filologiczne, to niekoniecznie musi być biegły w paleografii. Stykając się zatem z cyfrową postacią rękopisu (nie wychodźmy może w tym miejscu poza ten typ źródeł), większość może przyswoić sobie tylko obraz, niektórzy może muzykę (choć to zupełnie inna historia). Jeśli obraz będzie atrakcyjny, intrygujący (niekoniecznie tylko pod względem estetycznym), można go udostępnić dalej – znajomość jego treści czy genezy nie jest tu niezbędna. Tu właśnie wkracza główny, a nawet podstawowy aspekt społecznościowy, charakteryzujący nie tylko Facebooka, ale też np. fora dyskusyjne czy social news: obraz może obejrzeć wiele osób, które zaczynają dociekać jego znaczenia. Staje się on bodźcem do rozważań i poszukiwań, a ponieważ wszyscy zaangażowani są online, to nie ma problemu ze sformułowaniem za pomocą skojarzeń, słów kluczowych i wyszukiwarki jakiejś odpowiedzi. Każdy człowiek podłączony do Google staje się w jakimś stopniu erudytą. Każdy erudyta może stać się w jakimś stopniu mediewistą:)
No tak, ale sam wskazałeś na dość spore ograniczenia takiego demokratycznego zdobywania wiedzy. Ciekawi mnie, czy wokół dużych projektów digitalizacji rękopisów budowane są od razu jakieś projekty edukacyjne, żeby umożliwić ludziom spoza mediewistycznych recepcję udostępnianych online zbiorów. Masz może wiedzę na temat takich projektów? Sam nawet dobrej jakości skan i krótki podpis z informacją o dacie powstania ‘zwykłemu’ człowiekowi niewiele mówi…
Tak. Zwykle w oparciu o zdigitalizowany zasób budowane są wystawy online, które nie są może najdoskonalszą, ale za to najpowszechniejszą formą popularyzatorsko-edukacyjną. Tak robi np. Bibliotheque nationale de France, Morgan Library czy British Library, która prowadzi też specjalistyczno-popularyzatorski blog dotyczący rękopisów średniowiecznych. Równolegle biblioteki próbują docierać do odbiorców przez media społecznościowe, trudno jednak wskazać naprawdę atrakcyjną i skuteczną formę popularyzatorską, a poza tym trzeba podkreślić, że materiał średniowieczny zawsze będzie stanowił tylko wycinek tych inicjatyw.
Chciałbym zapytać jeszcze o miejsce średniowiecza w polskiej szkolnej edukacji historycznej. Dzisiejsza dyskusja na temat reformy systemu nauczania historii akcentuje konieczność intensywniejszego przekazu wiedzy o historii najnowszej, przez co dawniejsza historia będzie jeszcze bardziej deprecjonowana. Jak według Ciebie skonstruowany byłby idealny model edukacji o historii i kulturze wieków średnich? Przekaz skoncentrowany na historii politycznej raczej nie jest specjalnie efektywny?
Ze szkolną edukacją historyczną miałem do czynienia dwukrotnie: wiele lat temu jako uczeń i w trakcie studiów jako pedagog. Wspomnienia obu tych ról są raczej koszmarne. Niezmienny chyba model, który przypomina przygotowania do egzaminu z anatomii, tj. pamięciowe opanowanie wszystkich dat, miejsc, postaci, wydarzeń jest idiotyczny. Nacisk na historię najnowszą odbieram z kolei jako decyzję quasi-polityczną, mającą zwiększyć znaczenie czy wręcz uzasadnić istnienie instytucji historią najnowszą się zajmujących lub budować narodową mitologię na użytek konkretnych środowisk. A przecież nauczanie o np. ruchach społecznych sprzed 30 lat może nastręczyć problemów, gdy dziś człowiek widzi zwykle pod tym samym znakiem pijanych demonstrantów robiących demolkę.
W nauczaniu historii brakuje powiązania z innymi przedmiotami – przede wszystkim literaturą i geografią, brak w zasadzie nauczania o historii sztuk plastycznych czy muzyki. W nauczaniu przedmiotów humanistycznych wciąż dominuje naiwny militaryzm, martyrologia i apoteoza martwej szkapy, brak jest pracy ze źródłami i krytycznej analizy materiału. Z kolei szkolne średniowiecze wygląda jak z Monty Pythona: jest osrane, mroczne, biegają w nim wąsaci piastowscy woje i źli Krzyżacy.
„Idealnego modelu” niestety nie widzę, bo pojęcie „edukacji szkolnej” z zasady skutecznie wyklucza wszelkie idealne rozwiązania. Mógłbym tylko zasugerować skupienie się na szczegółach zamiast jednostronnym obrazowaniu całości dziejów. Dostęp do darmowych materiałów online jest – jak na potrzeby szkolne – wręcz nieograniczony, jednak wciąż na pierwszym planie będzie podręcznik z wypisanymi „faktami” i reprodukcjami Matejki, a raczej mało kto sięgnie po zdigitalizowane źródła i ikonografię. Sienkiewiczowsko-fordowski Grunwald będzie zawsze ważniejszy od historii gospodarczej, historii kultury i mikrohistorii (o innych nurtach badań już nie wspominam). Sprowadzając odpowiedź do jednego zdania: idealny model mógłby się znaleźć poza edukacją szkolną – jako wzbudzanie indywidualnych zainteresowań za pośrednictwem nowych mediów, przełamywanie schematów i wreszcie zwiększanie dostępności do źródeł.
Większym problem widzę jednak w edukacji wyższej i cyfrowym wykluczeniu wykładowców. Przez kilka lat prowadziłem zajęcia dla studentów historii na UW, moje zapotrzebowanie na sprzęt multimedialny było odbierane jako ekstrawagancja, bo przecież paleografii uczymy się z tablic Krzyżanowskiego sprzed stu lat. Podobnie dziwacznym zachowaniem było odsyłanie studentów do zdigitalizowanych edycji źródeł (bo przecież normalny wykładowca zostawia teczkę z kserówkami), takie anegdoty można byłoby mnożyć. Największe zdumienie przyżyłem jednak w tym roku, przez jakiś czas będąc w grupie „POLSCY MEDIEWIŚCI” (pisownia oryg.) na Facebooku. Udzielający się tam naukowcy stworzyli wspólnie listę najważniejszych dla mediewistyki stron. W dziale „Biblioteki cyfrowe” widniały linki do… czterech serwisów warezowych z e-bookami. Oczywiście takich stron jak Gallica, dMGH, Digitised Manuscripts – British Library, Manuscripta Mediaevalia, Polona czy projektów digitalizacyjnych realizowanych w Monachium i Heidelbergu na liście nie było, za to jakiś czas później ktoś podzielił się swoim wielkim odkryciem, jakim był Dropbox… Z tego powodu dyskusję o edukacji szkolnej zacząłbym od podkreślenia konieczności zmian w edukacji wyższej, a raczej w konieczności edukacji edukatorów.
Miniatury:
1. Vincent z Beauvais, Speculum historiale, Francja (ca. 1294-1297) [#]
2. Robert de Boron, L’Estoire de Merlin, północna Francja, (ca. 1280-1290) [#]
3. św. Augustyn, Traktat o Ewangelii Jana, kodeks z Tours (XII wiek) [#]