Jak nie pisać o Open Access

Miałem pisać o wydawnictwie Open Humanities Press i jego inicjatywach. Oprócz tego chciałem napisać o funkcjonującym od kilku tygodni Directory of Open Access Books (bliźniaczym projekcie uznanego już DOAJ). Wszystko to w myśl założenia, że kropla drąży skałę, a środowisko akademickie (naukowców, wydawców, władze) należy animować i edukować – jeżeli chcemy przekonać kogokolwiek do otwartości – zarówno Otwartej Nauki jak i Otwartego Dostępu. Miał być taki właśnie wpis, bowiem rozwijająca się na świecie akademicka wiosna zachęca do tego. Do tej pory nie zdecydowałem się na żaden komentarz dotyczący bojkotu Elseviera, nie chciałem również nic pisać o inicjatywie Harvardu. Aż do wczoraj…

Mój strumień wiadomości oszalał

Zarówno na Facebooku jak i na Twitterze wszyscy linkują i wypowiadają się na temat wczorajszego artykułu Andrzeja Hołdysa z Gazety Wyborczej Harvard buntuje naukowców. Podczas pisania tego tekstu, na fan page’u mojego blogu Warsztat badacza komunikacji również został udostępniony link do artykułu. Większość osób, które udostępniają ten tekst, to aktywni zwolennicy otwartych rozwiązań (i chwała im za to!). Pojawiają się też już pierwsze komentarze. Stefan Kubow (szef Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej) pisze na swoim blogu, że:

jest nadzieja na sukcesywne wdrażanie idei wolnego dostępu do zasobów nauki, a więc na jej demokratyzację i szersze upowszechnienie. Być może dzięki temu polskim badaczom staną się na co dzień dostępne publikacje, do których mieli dostęp tylko w czasie ich pobytu w najbardziej renomowanych uczelniach zagranicznych.

Z taką myślą w pełni się zgadzam, aczkolwiek sam mam bardzo duże wątpliwości co do tekstu Hołdysa. Uważam, że może przynieść więcej szkód niż korzyści.

Nie zakładam, że autor świadomie napisał tekst, który skłonny jestem nazwać koniem trojańskim. Sam tekst wygląda bardzo niewinnie i – podczas pobieżnej lektury – nawet aktywny zwolennik otwartości w nauce może odnieść wrażenie, że jest to bardzo dobry znak: w ważnych tytułach polskiej mediosfery pojawia się problem dostępu do publikacji naukowych. Dobrze? Nie do końca.

Hołdys porusza dwa gorące tematy ostatnich tygodni. Pisze przede wszystkim o pomyśle Uniwersytetu Harvarda, aby zachęcać naukowców do publikowania w czasopismach Open Access (OA) oraz o bojkocie molocha wydawniczego – Elsevier – który rozpoczął wybitny matematyk Tim Gowers.

Artykuł ma następujący wydźwięk: źli i chciwi wydawcy żerują na wynikach prac naukowców, którzy są finansowani (najczęściej) z pieniędzy publicznych. Zatem ich wyniki powinny być dostępne dla wszystkich – niezależnie od zamożności portfela. I tutaj się z autorem zgadzam. Jednak gdy pojawiają się pewne sformułowania, ciężko nie zająć krytycznego stanowiska. Hołdys pisze:

Na Uniwersytecie Harvarda od miesięcy trwa więc ożywiona debata, czy nadal publikować w cieszących się dużą renomą, ale bardzo drogich tradycyjnych czasopismach, czy też dzielić się swoimi odkryciami w dostępnych dla każdego czasopismach elektronicznych [podkr. E.K.].

To zdanie jest bardzo dużym nieporozumieniem, uproszczeniem i jest niebezpieczne. Niebezpieczne dlatego, że przekonanych nie trzeba przekonywać, a nieprzekonanych trzeba przekonać do otwartych rozwiązań ich jakością i tym, że nie różnią się niczym poza formułą dostępu. Przecież otwarty dostęp nie głosi, że otwarte czasopisma to takie inne czasopismo i do tego powszechnie dostępne. Kiedy Hołdys pisze o tradycyjnych czasopismach zapewne ma na myśli periodyki naukowe, które publikowane są w modernistycznym modelu od XVII wieku. No i oczywiście są drukowane na papierze. Te natomiast autor przeciwstawia dostępnym dla każdego czasopismom elektronicznym. To jest nieporozumienie, bowiem czasopisma elektroniczne mogą być zamknięte, a tradycyjne czasopisma mogą mieć wersje elektroniczne. Nie mieszajmy tego.

Nauka dla bogatych. Tak było zawsze, ale możemy to zmienić

Hołdys decyzję Harvardu podsumowuje w sposób następujący:

[…] wielkie wydawnictwa komercyjne hamują rozwój nauki światowej, ponieważ uczestniczą w niej tylko ci, których na to stać, a tymczasem powinni wszyscy, bez względu na zasobność portfela – swojego lub macierzystej instytucji naukowej.

Tutaj również co do zasady zgadzam się z autorem, aczkolwiek nie jest tak, że to wielkie wydawnictwa hamują rozwój nauki światowej. Nauka zawsze była domeną ludzi zamożnych: albo byliśmy dobrze urodzeni, albo mieliśmy sponsora, mecenasa, albo pisaliśmy wiersze ku czci i chwale księcia, który nas sponsorował. Oczywiście może (powinno?) nam zależeć na zmianie tego stanu, ale nie zrzucajmy całej winy na wydawnictwa, które (chociaż w sposób zamknięty) jednak pozwalają na dystrybucję wiedzy i publikacji.

Zauważmy drugą stronę medalu: aby nauka była dostępna dla wszystkich potrzebne są rozwiązania systemowe nie tyle po stronie wydawców, co po stronie finansujących naukę (rządów, władz, instytucji finansujących granty naukowe). Jeżeli dostaję publiczne pieniądze na badania, to władze (a nie wydawnictwa!) mogą wymusić publikowanie w otwartym dostępie. Dlatego tak potrzebne jest przyjęcie otwartych mandatów np. na uczelniach. Słusznie zatem autor tekstu Harvard buntuje naukowców przywołuje przykład funduszu Wellcome Trust.

Zdeprecjonujmy Otwarty Dostęp poprzez jakość recenzji…

Jeżeli miałbym wskazać najbardziej niebezpieczny fragment z tekstu Gazety Wyborczej, to byłby to właśnie fragment o recenzjach – który wygląda bardzo niewinnie:

Artykuły są również wcześniej recenzowane lub też takie recenzje powstają na bieżąco pod kolejnymi wersjami artykułu. Naukowiec, a w praktyce jego uczelnia, płaci zwykle niewielką kwotę za opublikowanie tekstu, który staje się dostępny dla wszystkich”.

Już pozostawię tę niewielką kwotę (jeżeli dla kogoś 3 lub 4 tys. dolarów niejednokrotnie płacone za publikację to niewielka kwota, to ciężko jest mi dyskutować). Spojrzałbym natomiast na kwestię recenzowania.

Przeciwnicy (albo osoby nie do końca zorientowane) niejednokrotnie utożsamiają czasopisma Open Access z czasopismami, które publikują wszystko, bowiem się im za to płaci. Tak, czasami tak bywa: trzeba jednak powiedzieć (oczywiście w dużym uproszczeniu), że otwarte czasopisma albo publikują i udostępniają wszystko za darmo, albo pobierają opłatę za publikację i udostępnienie, żeby pokryć koszty procesu wydawniczego (gdyż te w modelach zamkniętych najczęściej są pokrywane z subskrypcji i zwykłej sprzedaży). Czasopismo (niech będzie elektroniczne) Open Access również musi opłacać korektorów, edytorów, składaczy itd. – koszty druku to kropla w morzu wydatków wydawniczych.

To, że płacimy za opublikowanie własnego tekstu, nie świadczy o tym, że wszystko jest puszczane jak leci. Jeżeli dołożymy do tego kwestię elektronicznych czasopism dostępnych dla każdego, to może okazać się, że czytelnik tekstu Hołdysa może wyrobić sobie następujące zdanie na temat czasopism OA: takie czasopismo, to czasopismo internetowe, które publikuje za pieniądze różne teksty – beż żadnej rzetelnej recenzji. Bo co to za recenzja, która powstaje na bieżąco pod kolejnymi wersjami artykułu.

Właśnie takie teksty o otwartym dostępie powodują, że niektórzy utożsamiają publikację w czasopismach z OA z publikowaniem w internecie – czyli wrzuceniem czegokolwiek gdziekolwiek. Oczywiście Open Access wpływa na zmianę sposobu recenzowania prac naukowych, o czym pisał m.in. Richard Poynder w tekście Open Access – pożegnanie recenzowania? – ale to nie jest tak, że otwarte czasopisma recenzowane są przez przypadkowe osoby z ulicy.

Oczywiście zdarzają się nadużycia i problemy z jakością – pisał o tym niedawno na blogu Rafał Marszałek we wpisie Open access – zbawienie czy utrapienie? Sam wpis pokazujący wady otwartego dostępu może przynieść samej otwartości więcej pożytku niż tekst Hołdysa. W jednym miejscu nie mogę zgodzić się z Marszałkiem – gdy pisze:

Proces recenzji bowiem (tak, tak, ten osławiony peer-review) jest kwintesencją publikacji naukowej. Aby móc o nauce pełnoprawnie się wypowiadać, nie wystarczy zaplanować i przeprowadzić badań, nie dość opisać wyników, nie satysfakcjonujące jest pojawienie się artykułu w druku.

Nie mogę zgodzić się, bowiem przez wiele wieków największe umysły wypowiadały się pełnoprawnie o nauce, pisano książki, publikowano bez peer-review, czy double-blind review. Pełnoprawną wypowiedzieć o nauce (i naukową) charakteryzuje przestrzeganie metody naukowej, a nie proces recenzji. Proces recenzji należy bowiem do etapu komunikacji naukowej, której to właśnie model jest współcześnie stawiany na głowie takimi serwisami jak np. Peer Evaluation, mającymi umożliwiać społeczościowe recenzowanie publikacji.

Zachęcam do lektury dzisiejszego wpisu z poczytnego bloga Impact of Social Sciences, na którym ukazał się tekst Branta Moscovitcha Open access is not enough; we must learn how to communicate our research to make it truly accessible. Autor słusznie punktuje, że uniwersytety muszą oczywiście koncentrować się na ważnych badaniach, ale powinny również przykładać wagę do tego, aby nauczyć studentów (przyszłych naukowców) tego, w jaki sposób wychodzić z badaniami w świat. To w połączeniu z Open Access uczyni badania naukowe widocznymi i ważnymi.