Partyzancki Open Access

Chociaż idea Otwartego Dostępu zdobywa coraz większą popularność, podstawowy model dystrybucji czasopism naukowych (płatna subskrypcja) się nie zmienia. Co więcej, jak pokazują dane zebrane przez Amerykańskie Stowarzyszenie Bibliotek Naukowych (Association of Research Libraries), dynamicznie zwiększają się sumy, jakie biblioteki akademickie muszą przeznaczać na zapewnienie dostępu do czasopism swoim czytelnikom (np. w porównaniu z początkiem lat 90. koszt subskrypcji jednego z amerykańskich czasopism poświęconych geochemii wrósł o 550 proc.). To poważne wyzwanie dla budżetów uczelni – szczególnie w dobie kryzysu. Naturalnie instytucje z bogatych krajów mogą pozwolić sobie na dostęp do płatnych publikacji o zdecydowanie szerszym zakresie niż te z krajów rozwijających się. Dodajmy do tego jeszcze faktyczne uniemożliwienie korzystania z czasopism osobom spoza środowiska akademickiego -zaporowe ceny za jednostkowy, niezależny od biblioteki akademickiej dostęp do artykułu online. O tym problemie z perspektywy polskiego badacza i szans na nawiązywanie w pracy naukowej do literatury zagranicznej opisał niedawno na stronach HiM Piotr Tafiłowski.

Obok rozmaitych inicjatyw legislacyjnych, politycznych czy promocyjnych związanych z próbą zmiany paradygmatu rządzącego funkcjonowaniem systemu dystrybucji publikacji naukowych pojawiają się także ruchy radykalne. Ich tłem jest jednak szeroka szara strefa, widoczna nawet w Polsce. Chociaż dystrybucja artykułów naukowych rodzimych czasopism wciąż opiera się na modelu drukowanym, w internecie – choćby w serwisie chomikuj.pl – znaleźć można całe strony, na których studenci (nielegalnie?) wymieniają się literaturą konieczną do zaliczenia przedmiotu (zob. też Publikacje historyczne na Chomikuj.pl). Jednak tam, gdzie z czasopism korzysta się głównie w wersji elektronicznej, możliwe są inne, bardziej radykalne i spektakularne działania.

19 lipca Aaron Swartz, programista (jeden z twórców specyfikacji RSS, założyciel serwisu Reddit) i aktywista internetowy podłączył się do sieci komputerowej w MIT, aby uzyskać dostęp do zasobów serwisu JSTOR. skąd pobrał prawie prawie 5 milionów artykułów naukowych. Skala pobrań była tak wielka, że zakłóciła funkcjonowanie serwerów i ostatecznie spowodowała kilkunastodniowe odcięcie MIT od tego systemu. Tymczasem przechwycone artykuły znalazły się na stronach umożliwiających dzielenie się plikami oraz w sieciach P2P, gdzie każdy mógł z nich skorzystać. Sam Swartz został wkrótce aresztowany. Jak podaje New York Times, grozi mu nawet 35 lat więzienia i odszkodowanie w wysokości miliona dolarów. Komentarz JSTOR do tej sprawy znajduje się na tej stronie (władze federalne zdecydowały się kontynuować sprawę karną przeciwko Swartzowi chociaż JSTOR i MIT ostatecznie nie zdecydowały się na żadne kroki prawne).

Kilka dni później 18 tys. artykułów naukowych (32 GB danych) pobranych z czasopisma Philosophical Transactions of the Royal Society znalazło się w zasobach serwisu The Pirate Bay. Miał to być protest przeciwko aresztowaniu Swartza oraz nielegalnemu pobieraniu opłat za dostęp do czasopisma, którego treść zgodnie z prawem należeć już powinna do domeny publicznej. Autor tej prowokacji, podpisujący się jako Greg Maxwell, w ten sposób tłumaczył motywacje swojego działania:

W przeszłości wysokie opłaty [związane z korzystaniem z literatury naukowej] wynikały z kosztów mechanicznej reprodukcji niszowych czasopism, dziś wobec dystrybucji online te ograniczenia są już raczej przestarzałe. (…) O ile mogę powiedzieć, pieniądze płacone dziś za dostęp [do artykułów] służą w niewielkim stopniu czemuś innemu niż utrwalaniu martwego modelu biznesowego. (…) Jeśli nie mogę wycofać nawet jednego dolara z niezdrowo rozrastającego się zysku szkodliwego przemysłu, który działa w celu stłumienia naukowej i historycznej świadomości, każdy osobisty koszt, jaki będę musiał ponieść, będzie usprawiedliwiony… to będzie jeden dolar mniej wydany w walce przeciwko wiedzy. Jeden dolar mniej wydany na lobbowanie za prawem, które uznaje za przestępstwo ściągnięcie z internetu zbyt wielu publikacji naukowych.

Co ciekawe, swój manifest – przygotowany jednak kilka lat wcześniej przed akcją ściągania plików z JSTOR – przygotował także sam Aaron Swartz. Tekst Guerilla Open Access Manifesto znaleźć można m.in. na blogu Petera Subera. W manifeście czytamy m.in. o słabości ruchu Open Access, zamykaniu dostępu do treści naukowych czy monopolu Google w digitalizacji tego typu zasobów. Tekst wprost nawołuje do republikowania w internecie artykułów pobieranych z płatnych serwisów:

Ruch Open Access dotąd walczy dzielnie, aby zagwarantować naukowcom możliwość niezrzekania się praw autorskich i publikacji swoich prac w internecie, na warunkach pozwalających każdemu uzyskać do nich dostęp. Jednak nawet w najlepszym wypadku efekt tych dążeń będzie dotyczyć materiałów publikowanych w przyszłości. Wszystko to, co zostało opublikowane dotąd, pozostanie niedostępne.

Do zapłacenia jest zbyt wysoka cena. Zmuszanie akademików do płacenia za czytanie prac ich kolegów? Skanowanie całych bibliotek, ale pozwalanie jedynie pracownikom Google na czytanie tych zdigitalizowanych materiałów? Dostarczanie artykułów naukowych elicie uniwersytetów w Pierwszym Świecie, ale nie odbiorcom z Globalnego Południa? To jest oburzające i nie do przyjęcia.

„Zgadzam się” – mówi wielu – „ale co możemy zrobić? Firmy przejmują prawa autorskie, zarabiając ogromne pieniądze na sprzedaży dostępu do publikacji i jest to perfekcyjnie zgodne z prawem – nie istnieje nic, co moglibyśmy zrobić, aby je powstrzymać.”

Ci z was, którzy mają dostęp do tego typu zasobów – studenci, bibliotekarze, naukowcy – otrzymaliście przywilej. Dostaliście swoją porcję na tym bankiecie wiedzy, chociaż przed resztą świata zamknięto drzwi. Ale nie musicie – a nawet z moralnego punktu widzenia – nie możecie zatrzymać tego przywileju dla siebie. Macie obowiązek dzielić się tymi zasobami z resztą świata. Musicie wymieniać się hasłami dostępu z kolegami i na życzenie udostępniać wybrane materiały.

Ci, których nie wpuszczono, nie stoją bezczynnie. Skradają się ukradkiem przez dziury i wspinają na ogrodzenia, uwalniając informacje zamknięte przez wydawców i dzieląc się nimi z przyjaciółmi.

Jednak ta cała aktywność odbywa się w mrocznym, zakamuflowanym podziemiu. Określa się ją jako kradzież lub piractwo, jak gdyby dzielenie się bogactwem wiedzy odpowiadało pod względem moralnym rabunkowi statku i wymordowaniu jego załogi. Jednak dzielenie się nie jest niemoralne – to moralny imperatyw. Tylko ci oślepieni przez chciwość mogliby odmówić przyjacielowi prawa do zrobienia kopii.

Naturalnie wielkie korporacje są oślepione chciwością…

Nie ma sprawiedliwości w wypełnianiu niesprawiedliwego prawa. Nadszedł czas na wyjście z cienia i – w oparciu o tradycję obywatelskiego nieposłuszeństwa – zadeklarować nasz sprzeciw wobec prywatnego zawłaszczania publicznej kultury.

Powinniśmy pozyskiwać zasoby, gdziekolwiek są przechowywane, robić własne kopie i dzielić się nimi ze światem. Powinniśmy odnajdować materiały, do których prawa autorskie wygasły i i dodawać je do archiwum. Powinniśmy kupować dostęp do zamkniętych baz i udostępniać je w Sieci. Powinniśmy ściągać artykuły naukowe i umieszczać je w sieciach wymiany plików…

Peter Suber – jedna z czołowych postaci ruchu Open Access – w swoim komentarzu zdecydowanie odciął się od tych fragmentów manifestu, które wzywają do działań sprzecznych z obowiązującym prawem. Legalne jest archiwizowanie do własnych celów zasobów z elektronicznych baz danych czasopism i udostępnianie online materiałów z domeny publicznej. Nielegalne jest natomiast – nawet jeśli zapłaciło się za dostęp do konkretnego tytułu – republikowanie go w internecie. Oczywiście pewien margines dla wszystkich, którym spodobał się manifest Swartza daje instytucja dozwolonego użytku.

W polskiej rzeczywistości z konieczności trzeba tę sytuację i ten konflikt przenieść ze sfery cyfrowej do tradycyjnej analogowej, drukowanej. Na szczęście uzyskujemy nowe narzędzia w staraniach o lepszy dostęp i swobodniejsze korzystanie z wiedzy: problem limitowania liczby stron publikacji, które można kserować w bibliotekach, może być wkrótce rozwiązany. Do Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wpłynął w styczniu tego roku pozew przeciwko Miejskiej Bibliotece Publicznej w Słupsku kwestionujący legalność ograniczenia kopiowania do jednego arkusza wydawniczego.

Na fotografii Aaron Swartz – fot. CC-BY Fred Benenson