Gdzie jest pan Trommler?
Na liście lokatorów z 1988 roku pozostało jedno nazwisko. Trommler opuścił swoje mieszkanie nagle, pozostawiając zakupy na stole. Na zdjęciach opublikowanych we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, lipskie mieszkanie Trommlera budzi w młodych Niemcach grozę. Jak udało mu się przeżyć bez artykułów spożywczych z Zachodu?
Trommler budzi również rozbawienie. Jego mieszkanie porównywane jest do współczesnego grobu Tutenchamona. Odkryła je ekipa remontowa, która weszła do wolno stojącego budynku po wielu latach administracyjnych przepychanek. W Lipsku pustostanów jest więcej niż zamieszkanych domów. Ich rzędy ciągną się wzdłuż głównych ulic miasta i wyznaczają niepokojący, urbanistyczny rytm. Po zmroku łatwo się tu zgubić; bogato oświetlone centrum urywa się nagle i wciąga pasażerów tramwaju w głęboki ciemny lej. Wykorzystali tę sytuację Turcy i Chińczycy, wynajmując tu mieszkania za dwieście euro. Reperowaniem upadającego miasta zajęli się ostatnio urzędnicy europejscy, oferując studentom z zachodnich Niemiec darmowe studia. Jeśli student zdecyduje się zamieszkać w Lipsku i jest to jego pierwszy adres zameldowania, otrzymuje gratis dwa semestry na uniwersytecie. Oferta okazała się nadzwyczaj skuteczna; do miasta ściągnęli nowi ludzie, obdarzeni zachodnimi skojarzeniami. To właśnie z myślą o nich powstały w mieście knajpy nawiązujące do historii DDR-u: Cafe Puschkin i Cantona. Młodzi zachodni Niemcy pomogli miastu znaleźć drogę do unijnych grantów. Dzięki realnemu wzrostowi liczby mieszkańców, Lipsk może ubiegać się o dofinansowanie dla upadających dużych miast ze wschodu.
Trommler zniknął ze swojego mieszkania nagle. Siedziba STASI mieści się niedaleko jego domu w tak zwanym okrągłym budynku. Mieszkańcy Lipska mówili o nim ściszonym głosem „dom bez kantów”. Po upadku berlińskiego muru każdy z nich mógł wejść do środka i sprawdzić czy faktycznie w budynku klamki znajdują się tylko z jednej strony drzwi. Dziś w budynku mieści się najpopularniejsze muzeum miasta, w którym można oglądać „świat według STASI”. Na długich stołach odtworzono detalicznie ciąg pracy na poczcie, nie omijając biurka cenzora i czytelnika listów. Maszyny do mielenia nielegalnej prasy, kartek pocztowych z wywrotową treścią i akt wywiadu, przypominają betoniarki. Papier wypluty z nich po przemiale był podobny do bloku z betonu. Takimi klockami „betonowano” okoliczne lasy i wysypiska śmieci. Więźniów politycznych trzymano za karę w metalowych kapsułach, które przypominają wanny. Podejrzany mógł w nich leżeć na wznak lub w pozycji embrionalnej. Z góry kapała na niego zimna woda. Jednostajny rytm wody po kilku dniach wzbudzał agresję, a kropla spadająca na czubek głowy, sprawiała więcej bólu niż uderzenie. W szklanych gablotach odkryto asortyment do podsłuchu; atrapy kontaktów do prądu, długopisów, etui do okularów, szpilek do krawata. Potem kolejno; rząd najmniejszych kamer i aparatów fotograficznych maskowanych w walizkach, książkach, parasolach. Atrybuty pomagające zatrzeć lub zniekształcić tożsamość agenta wzbudzają w widzach śmiech. Sztuczne brody, wąsy, peruki ze sterczącym nienaturalnie włosem, plastikowe nosy, grube oprawki do szkieł. Wielka paleta cieni do powiek dla kobiet agentek. Buty na wysokich obcasach. Stare przedmioty, które ktoś kiedyś dotykał sprawiają wrażenie obumarłych. Wszystkie zakurzone. Włosy w perukach martwe jak w szklanych gablotach muzeum Auschwitz – Birkenau. Na ścianach muzeum w sekwencjach stop – klatek długie rzędy fotografii szpiegowskich. Obiektywy mają po kilka metrów. Dzisiaj używają takich wyłącznie fotoreporterzy sportowi i paparacco. Technika i zminiaturyzowane przedmioty, którą sprawdzili agenci na własnej skórze, przechodzą w nowe ręce. Korzystamy z nich na co dzień. Jakimi metodami i z użyciem jakiej techniki podsłuchują nas współcześni agenci?
Utrzymanie STASI kosztowało państwo wiele wysiłku i pieniędzy. W pewnym sensie DDR płacąc na rzecz utrzymania drogich służb specjalnych, żywiło znaczną cześć społeczeństwa. Dziś powszechnie wiadomo, że do różnych jednostek wywiadu i kontrwywiadu STASI należała znaczna cześć społeczeństwa (według raportu z 1990 roku z 17 milionów obywateli DDR oblicza się, że ok. 173 tys. było zarejestrowanymi konfidentami wywiadu). Szczególnie prężnie działała jednostka operacyjna o kryptonimie „Linia 26”, której głównym zadaniem było śledzenie, nagrywanie, fotografowanie oraz przeglądanie korespondencji. Dużą popularnością cieszył się też wydział do walki z nielegalnymi ucieczkami za granicę, w tym szczególnie na zachodnią stronę berlińskiego muru [1]. Maszyny do podsłuchu, czyli tak zwane „szafy dozorujące”, mogły śledzić i rejestrować do dwudziestu rozmów telefonicznych. Po 1952 roku „szafy” stały się najważniejszym narzędziem kontroli obywateli.
Szafy pozostały na miejscu. Ludzie zajmujący główne stanowiska w STASI zmienili krzesła. Po kilku spektakularnych odsłonach metod działania i pracy wywiadu, które miały miejsce w mediach, politycy niemieccy po obu stronach niedawnego muru w Berlinie doszli do porozumienia. Jak w czasach powojennej denazyfikacji społeczeństwa niemieckiego i prób zarysowania ostrego podziału na Niemców „dobrych” i „złych”, zwyciężył praktyczny zmysł oraz potrzeba szybkiej odbudowy wschodu kraju. Komunistyczni Niemcy wcieleni na mocy porozumienia z dnia 12 września 1990 roku do Republiki Federalnej Niemiec, okazali się pojętni i posłuszni nowemu systemowi. Przeszłość zamknęli w szklanych gablotach (w Muzeum STASI w samym Lipsku jest ponad 2,5 tys. eksponatów) i wspaniałomyślnie wystawili na widok publiczny. Historia STASI wzbudza w nich kontrowersje raz w roku za sprawą święta Zjednoczenia Niemiec, które ma miejsce 3 października. Najpierw w południe w szkołach i na uniwersytetach, a potem wieczorem, Niemcy po obu stronach niedawnej granicy siadają przed telewizorami, żeby po raz setny obejrzeć film Floriana Henckela von Donnersmarcka „Życie na podsłuchu”. Oskar za najlepszy film nie angielskojęzyczny w 2007 roku dla reżysera zainteresował niewielu Niemców. Dziś większość z nich zastanawia marnotrawstwo z czasów niemieckiego komunizmu z jakim podchodzono do kliszy fotograficznych oraz papieru, rejestrując na nich niemal każdy ruch podejrzanego. Miliony niemieckich marek znalazłyby dziś z pewnością zupełnie nowe ujście. Tym bardziej, że różnice między wschodem i zachodem są wciąż kolosalne i widoczne na pierwszy rzut oka.
Lipsk ciągnie swoją przeszłość z prawdziwą godnością, mimo że w centrum nie pozostało wielu dawnych jego mieszkańców (starsi zostali przeniesieni do domów pogodnej starości, które znajdują się w sąsiedztwie akademików uniwersyteckich na Arno Nitzsche Straße). Dziś w centrum słychać znacznie częściej rozmowy Chińczyków, Turków, Rosjan i Czechów niż rodowitych Niemców. Rok 2009 wniósł nowe siły do walki o zachowanie niemieckiej tożsamości na wschodzie. Uznano, że dwudziesta rocznica odzyskania przez wschód wolności musi odbić się głośnym echem w mediach. Wschodnie miasta nie kryją też, że w hucznych obchodach odzyskania wolności szczególne miejsce przypada turystom.
To w końcu oni mogą przywieźć wyczekiwane przez wszystkich euro. Na zachodzie krążą o braciach ze wschodu niewybredne żarty; mówi się nawet, że zostali tam jedynie nieudacznicy i starzy, dla których nadzieja na wyjazd na zachód przyszła za późno. Coś w tym jest; w lipskich firmach oraz upadających fabrykach pracują nie pogodzeni z rzeczywistością punki, anarchiści i feministki. Do pracy przychodzą też starsze kobiety, którym DDR zabrał młodość i nie pozostawił wiele marek do przeżycia. Godność ratują drobnymi pracami budowlanymi, sprzątając, usługując w sklepach lub przeprowadzając męczące ankiety przez telefon. Lipsk zachowuje swoje pozory wielkiej metropolii na wschodzie. W tramwajach zbliżających się do centrum rozlegają się komunikaty w języku angielskim i francuskim z informacją o przesiadkach dla wyimaginowanych turystów. Dla porównania; w prawdziwej metropolii zjednoczonych Niemiec – Berlinie, jedynie na dworcu głównym usłyszy się język angielski i to w kontekście zapowiadanej stacji.
Uroczystości związane z Pokojową Rewolucją 1989 roku, podczas której to właśnie mieszkańcy Lipska jako pierwsi w historii powiedzieli władzy komunistycznej „dość”[2], mają trwać w mieście kilka dni. Zaplanowano, że jej kulminacją będzie otwarcie wystawy w dawnym budynku STASI, którą zatytułowano po prostu: „Lipsk na drodze Pokojowej Rewolucji”. Na wystawie będzie można zobaczyć fotografie, które obiegły świat, odsłaniając kawałek perspektywy zza ceglanego muru. Archiwalne fotografie wykonane przez amatorów i fotoreporterów „po oficjalnej pracy”, nie wzbudzają w nikim specjalnego sentymentu. Odnajduje się na nich zaledwie garstka tych, którzy intonowali pod kościołem Św. Mikołaja: „To my jesteśmy narodem”, a dziś uskrzydlają niedawne „imperialistyczne kręgi” na zachodzie. Minęło dwadzieścia lat od przyjaznej, dobrotliwej rewolucji, którą rozpoczęło środowisko wiernych z kościoła św. Mikołaja, kierowanego twardą ręką księdza o jakże jednoznacznie brzmiącym nazwisku: Christian Führer. Dziś po tamtych ludziach nie pozostał ślad, mimo że w historycznej rozgrywce na ulicę wyszło ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców miasta. Gdyby dobrze poszukać wśród pustostanów zalegających w mieście, można by łatwo odnaleźć niejedno mieszkanie Trommlerów, obywateli, którzy nie doczekali się wyzwolenia. Nie doczekali, mimo że do całkowitej wolności zabrakło im zaledwie kilka miesięcy. Gdzie dziś przebywa pan Trommler, wśród jakich kręgów nieba lub piekła przyjdzie mu świętować utratę swojego domu? Pozostanie tajemnicą.
Socjologowie nie zajmują się zjawiskiem powrotów Niemców na wschód. Znacznie więcej uwagi poświęcili w ostatnich dwudziestu latach fenomenowi ucieczki na zachód (najpierw z perspektywy wielkiego exodusu z DDR-u, a potem ekonomicznej pogoni za dobrobytem). Tymczasem na wschód przyjeżdżają dwudziestolatkowie w poszukiwaniu utraconej tożsamości niemieckiej. Starają się (poza kontekstem proponowanych przez władze miasta ulg na studia i tańsze mieszkania), spojrzeć „zdrowym okiem” na spustoszenie mentalne, jakiego dokonał porażający podział państwa na pół. Czy dwie, nie pasujące do siebie części bliźniaczego układu, znajdą wreszcie drogę do całkowitego porozumienia? Młodzi Niemcy z zachodu nie kryją swojej powierzchownej fascynacji Wschodem, wschodem mitycznym, rozciągającym się gdzieś poza perspektywę doświadczeń ich rodziców, ale zahaczających o bolesną przeszłość dziadków. Powracający studiują dwa kierunki (w tym najczęściej obowiązkowe nauki polityczne) i gromadzą gadżety z epoki „soc”. Dziś obok knajp z wystrojem DDR-owskim największą popularnością cieszą się fotografie odsłaniające życie codzienne po wschodniej stronie. Pchle targi, antykwariaty oraz galerie, które sprzedają pocztówki i fotografie z epoki, cieszą się wśród nich największą popularnością. Fakty i doświadczenia z przeszłości zdają się nie mieć specjalnego znaczenia. Liczy się połysk znaczków i medali przyznanych przodownikom pracy. Wschód w tym kontekście wydaje się jedynie pretekstem do podjęcia rozmowy utrzymanej w tonie żartobliwym i pogodnym. Jak można traktować poważnie wschód? – zapytała studentka z zachodu w publicznej debacie o przeszłości komunistycznej Niemiec – skoro ich dorobek to jedynie literatura socrealistyczna. Nie przeszkadza to święcić tryumfy Rogerowi Melisowi, urodzonemu w 1940 roku po zachodniej stronie berlińskiego muru. Starszy pan z dość dobrym skutkiem wykonywał swoje fotografie po obu stronach muru, zanim zdecydował się ostatecznie pozostać na wschodzie. W 1969 roku założył wraz z apologetą wschodniego Berlina, Arno Fischerem, grupę fotograficzną „Prosto” (Direkt) i zajął się dokumentowaniem codziennych zwyczajów ludzi obarczonych niecodziennymi troskami życia w reżimie. Powstały świetne zdjęcia, które do dziś interesują wszystkich Niemców bez względu na grubość portfela i miejsce zamieszkania.
W 2007 roku zdjęcia Melisa pojawiły się w Lipsku, nadając kolejnym obchodom odzyskania wolności szczególne znaczenie. Powróciły sentymenty i ciepłe wspomnienia oraz pierwsze artykulacje tęsknoty za tym, „co było, a już nie wróci”. Niemcy ze wschodu po raz pierwszy publicznie skomentowali swoje „wcielenie” do RFN. Trauma, koszmar, nieporozumienie, niezrozumienie, to tylko niektóre słowa określające ich ówczesne uczucia. Świat nie czekał na opinię zwykłego człowieka, który zdobył sobie miejsce na wszystkich fotografiach Melisa. Czy to właśnie decyduje o wielkiej popularności fotografa? „Der Tagesspiegel” znajduje własną interpretację tego zjawiska. W jednej z recenzji lipskiej retrospektywy (wydano w mieście przy tej okazji album zatytułowany: „W cichym państwie. Fotografie z lat 1964 – 1989”), krytyk napisał, że warsztat Melisa osadza się na dwóch kamieniach milowych światowej fotografii; surowości i detaliczności Augusta Sandera oraz wrażliwości i ckliwości Henri Carter – Bressona. Wkładem osobistym Melisa ma być – według krytyka – bystrość jego spojrzenia na codzienność.
Wybrani Niemcy wierzą we wschód. Przyjeżdżają tu w poszukiwaniu DDR-owskiego orientu, sensu życia zagubionego w szponach kapitalizmu, leniwych chwil w centrach opuszczonych miast. W Lipsku nie ma ulicznych korków, niedaleko akademików, pręży się w słabym wiosennym słońcu pomnik sowiecki, zakończony czerwoną gwiazdą. Niemcy nie używają siły przy zmianie dekoracji historycznych; czekają z właściwą sobie flegmą i odgórnym nakazem, aż epoka minie. Zachodni Niemcy (głównie studenci) namawiają kolegów na Lipsk, bo jest w ich mniemaniu tani (w rzeczywistości ceny artykułów spożywczych i usług są droższe o 50 centów niż w Berlinie). Najważniejsze dla epoki pokojowej rewolucji budynki w centrum; kościół św. Mikołaja, Plac Augusta, Promenada, siedziba STASI, świecą dziś pustkami. Życie przeniosło się na Karl Liebknecht Straße do kamienic dawnych hipisów. Kolorowy tynk z rysunkami kwiatów kryje ich zaniedbanie. W piwnicach urządzili się właściciele knajp, kawiarni i handlarze owocami. To właśnie tutaj na swoje pierwsze randki umawiają się Niemcy zachodni ze wschodnimi. Również geje i lesbijki, smakujący swoją „egzotykę”. Lipsk polubili alternatywni z przemysłowych miast zachodnich Niemiec. Wybrali drogę awaryjną; pozorna emigracja pozwoliła im uniknąć schematu, według którego żyliby w swoich miastach – mieszkanie na skłotach wyposażonych w najnowszy sprzęt AGD, praca w ośrodkach dla prawdziwych uchodźców. Alternatywni z zachodu wypełnili swoje życie baśniami z epoki DDR-u; w ortalionowe kurtki „soc” wpięli dyskretnie znaczek z Dziadkiem Piaskowym, po mieście poruszają się na starych rowerach. Można im wcisnąć każdą rzecz, byle pochodziła z „epoki”. Zapłacą za nią dwa razy więcej. Zachodni żyją syto i bezpiecznie. Rodzice (ich prywatny ABS) zapłacili za to wszystko w ramach wyrównywania różnic gospodarczych. Ich dzieci traktują więc wyjazd na wschód jak przygodę i podróż do nieznanego kraju, z tą dobrą różnicą, że nie muszą uczyć się obcego języka. Czy właśnie tak, Niemcy przed dwudziestu laty, którzy protestowali pod kościołem św. Mikołaja, wyobrażali sobie „dialog”? Tym właśnie słowem próbowała ich uspokoić ówczesna władza. To słowo powitali na pierwszych stronach gazet tuż po akcie zjednoczenia. Anschluss Niemiec stał się wówczas nieodwracalnym międzynarodowym faktem[3].
Specjalne podziękowania dla Joanny Kłos za pomoc w tłumaczeniu niemieckich tekstów.
Agnieszka Kłos
[1] Za Wikipedią: „Jeszcze zanim stanął mur berliński, powstrzymanie ucieczek z republiki było ważnym zadaniem Stasi. Kierownictwo SED nie miało żadnych wątpliwości co do tego, że dalsze istnienie NRD jest możliwe tylko wtedy, gdy wszelkimi możliwymi środkami uda się powstrzymać exodus ludności.”
[2] Przewrotnie na tle historii Lipska wyglądają losy agentów wywiadu z zachodu. W terminologii wywiadowczej nazywano to miasto ich „stacją końcową”. Od 1967 roku w południowej części miasta gilotynowano złapanych, a od 1968 roku, na mocy nowej ustawy, zabijano ich nieoczekiwanym strzałem w tył głowy. Na Arndtstraße 48 egzekucje rozpoczynały się o trzeciej w nocy lub o dziesiątej rano. Było to jedyne miejsce straceń na wschodzie. Skazanemu przysługiwał pożegnalny list, którego nigdy nie wysyłano do rodzin. Załączano go po jego śmierci do akt sprawy. Na kwadrans przed śmiercią skazanemu wiązano ręce z tyłu i prowadzono go na miejsce kaźni. Tam ponownie oznajmiano wyrok śmierci. Po jego wykonaniu zwłoki kładziono do trumny, którą zbijali pomocnicy. Następnie przewożono ją popularnym samochodem Barkasem B1000 na południowy cmentarz do krematorium, które działa do dziś. Jedynie pierwsze nazwiska zabitych widnieją w księdze spaleniskowej. Później zabitych określano jako „anatomię” lub „odpad” i w ten sposób rejestrowano na cmentarzu. Przebieg ostatniej drogi i śmierć agenta utrzymywana była w największej tajemnicy. Opisywano ją jedynie w „Aktach Śmierci”. W normalnych dokumentach całą sprawę fałszowano, wpisując nieprawdziwy powód zgonu. Członkowie rodziny dowiadywali się o śmierci swojego bliskiego bardzo późno, zawsze z podaniem zmyślonych okoliczności. „Stację końcową” opuściło w czasach DDR-u 64 agentów.
[3] W kontekście historii Niemiec zjawisko „przyłączenia” brzmi jednak niepokojąco. Zwłaszcza na tle wypowiedzi samego Adolfa Hitlera, który „dobrowolne” połączenie z Austrią argumentował: Niemiecka Austria musi wrócić do wielkiego niemieckiego kraju-matki, i to nie z powodów gospodarczych. Nie i jeszcze raz nie! Nawet gdyby z tego punktu widzenia ponowny związek był obojętny – a nawet wtedy, gdyby był szkodliwy – musi nastąpić. Wspólna krew domaga się wspólnej Rzeszy.
• • •
Kategorie: Świadomość historyczna
Skrócony link: Kopiuj adres odnośnika
Kliknij tutaj, aby wygenerować przejrzystą wersję do czytania lub wydruku
Komentarze